Metoda reżyserska Carrolla – choć wynikająca z niewątpliwie szlachetnych intencji – nie sprzyja tropieniu wyjątkowości. Raczej sprowadzaniu do wspólnego mianownika. Kiedy z wypowiedzi
Mitologia dwóch kółek jest nierozerwalnie związana z ikonografią Ameryki, kraju spętanego kilometrami autostrad zachęcających do dodania gazu i poczucia wiatru we włosach. W obrazkowej encyklopedii podświadomości zbiorowej pod hasłem "motocyklista" figuruje zapewne fotos Petera Fondy ze "Swobodnego jeźdźca" – grającego w końcu postać o jakże adekwatnym pseudonimie "Kapitan Ameryka". Dokument "Co nas kręci" tylko to powinowactwo potwierdza. Może nawet odrobinę zbyt nachalnie.
Idea jest prosta: zebrać zastęp fanów motocykli wszelkiej maści i sortu (a imię ich milion; zarówno entuzjastów, jak i obiektów fascynacji), a potem dać im opowiedzieć o swojej pasji. Kogo tu nie ma: młodzi i starzy, kobiety i dzieci, grubi i chudzi, zdrowi i chorzy... Jak mówi jeden z rozmówców: nigdy nie wiesz, kogo spotkasz na sąsiednim pasie – neurochirurga czy przywódcę narodu. W istocie: mamy tu american dream w pigułce – wspólny mianownik dwóch kółek jawi się jako narzędzie demokratyzacji i równouprawnienia. Reżyser Bryan H. Carroll stara się oddać to wrażenie intrygującej anonimowości, powstrzymując się od podpisywania swoich bohaterów. Kim są kolejne osoby wypowiadające się do kamery, dowiadujemy się dopiero z napisów końcowych (spoiler: żaden z nich nie jest przywódcą narodu).
Paradoks filmu polega jednak na tym, że choć każdy z interlokutorów opowiada o motorze jako narzędziu do ekspresji własnej indywidualności, to z ekranu płynie do nas wiązanka komunałów. Ulubiony środek transportu naszych bohaterów okazuje się co prawda niezwykle pojemną metaforą: dla jednych jest on spełnieniem ludzkiego marzenia o lataniu, dla innych dostarcza wrażeń porównywalnych z... lotem w kosmos. Ale metoda reżyserska Carrolla – choć wynikająca z niewątpliwie szlachetnych intencji – nie sprzyja tropieniu wyjątkowości. Raczej sprowadzaniu do wspólnego mianownika. Kiedy z wypowiedzi kilkudziesięciu "gadających głów" usiłuje się sklecić zwartą narrację półtoragodzinnego filmu, nie może być mowy o poszukiwaniu jakiejkolwiek "wartości dokumentalnej". Wywiady przeprowadzone z każdym z pasjonatów musiały przecież zostać drastycznie skrócone, zredukowane do szeregu bon motów. W rezultacie ostały się z nich jedynie suche fakty i frazesy. Bez wątpienia Carroll usłyszał i zarejestrował w trakcie realizacji szereg pasjonujących historii. Ale w jego filmie zamiast ludzi mówiących o sobie mamy obraz mówiącego ludźmi języka. Do głosu dochodzą bowiem klisze. O wolności, niezwykłości, wietrze we włosach. Ostało się co prawda kilka łez wzruszenia i osobistych anegdot. Ale wciąż jest to zaledwie ślizganie się po powierzchni, marnowanie autentycznego potencjału dramatycznego na tani melodramat.
Reżyser spienięża bowiem nie tylko sentymenty (temat przewodni: rodzina), ale i kolejne życiowe tragedie swoich rozmówców. Stąd choćby zwierzenia o walce z rakiem czy kalectwem. Do przegródki z podpisem "szlachetne tematy" pasuje też – zgodny z równościową filozofią motoru – wątek... genderowy. Jedna z bohaterek, komentując popularność motocykli wśród kobiet, przewiduje zresztą, że za kilkanaście lat to właśnie panie będą dominowały wśród kierowców dwukołowych pojazdów. Nie wszystko jest tu jednak równie szlachetne. Pomiędzy wierszami przebija bowiem perspektywa cokolwiek imperialna. Część wypowiedzi (być może na skutek montażowych ingerencji) układa się tu w narrację o tym, że Ameryka jest najlepsza i niesie reszcie świata kaganek motorowej oświaty. I nie chodzi jedynie o motocyklowy know-how, ale kolonialny wręcz punkt widzenia na relację USA z resztą świata.
W jednej ze scen filmu reżyser pokazuje zdjęcie zmontowanego przez kogoś własnoręcznie we własnym garażu motoru z wygrawerowaną na korpusie maszyny ironiczną nazwą "Hardly Davidson". Jakiś domorosły konstruktor z humorem odniósł się tu do prawdy obiegowej, że "prawie robi różnicę". Niestety, Carroll niechcący sugeruje nam tu komentarz do swojego własnego dzieła. "Co nas kręci" to ładnie sfotografowany, zrodzony z pasji film – i w zasadzie skierowany przede wszystkim właśnie do pasjonatów. Ale czy dobry? Odpowiem po amerykańsku: "hardly".
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu